środa, 13 maja 2009

Rząd stracił zaufanie do Solidarności

Taką hiobową wieść ogłosiła w telewizorze cytrynowa gęba Grasia. Nie dziwię się, nie dziwię. W czasach gdy banda przebierańców z tablicami rejestracyjnymi z SB będzie urządzać sobie hucpę 4 czerwca, Solidarność to jedyna zorganizowana siła, która zachowała krytyczny stosunek do wirtualnej rzeczywistości kreowanej przez media.

Żyjemy bowiem w dwóch wszechświatach naraz, jednym który widzimy za oknem i drugim, który widzimy w telewizorze. Ten za oknem jest jakiś bardzo statyczny, ludzie sobie spokojnie chodzą, samochody zwykle bezkolizyjnie przejeżdzają, ceny w sklepach systematycznie rosną, pensje od dawna stoją w miejscu, podatki trzeba płacić coraz większe a miejsca pracy systematycznie, jakby niezauważenie maleją. Ten wszechświat z telewizora jest znacznie barwniejszy, coś się ciągle zdarza. A to katastrofa, a to rozruchy, a innym razem przebierańcy-bohaterowie opowiadają nam bajki o swym bohaterstwie. A jak trzeba ludziom utrwalić tę wiedzę, to dyżurna zgraja "autorytetów", przeważnie z tytułami naukowymi, opowiada mądre baśnie o tym co przecież sami obserwujemy za naszymi oknami.

Do takich baśni zaliczam hagiografię 4 czerwca roku pamiętnego, gdy banda przebierańców zafundowała nam niby wolne wybory do PRL-bis, a durna aktorka ogłosiła ten dzień dniem upadku komunizmu. Tak, komunizm upadł, ale komuniści nie. Komuniści i ich tajni współpracownicy przejęli władzę, a wszyscy, ktorzy bezinteresownie walczyli z komunizmem zostali, jak określa to młodzież, zrobieni w konia. Komunizm, jako nazwa, poszedł do lamusa, ale rzeczywistość jaką wykreował pozostała.

Zadziwiające, jak czasy się niezmieniły. Pamiętam, że strajkujących robotników nazywano warchołami, a przywódców związkowych prowodyrami. Dziś w telewizorze usłyszałem tę samą retorykę z ust prominentnych działaczy PO. Adamowicz z Gdańska mówi, że związkowcy szkodzą wizerunkowi Polski. No, wprost wziął to z Trybuny Ludu z lat osiemdziesiątych. A podobno młody jest. Ale duchem marksizmu-leninizmu chyba stary. A co mówi Niesiołowski? Tylko Gomułka mógłby jego frazeologii dorównać.

W takim kontekście doskonale rozumiem, że rząd herr Tuska stracił zaufanie do związkowców, a zwłaszcza do zwalnianych z pracy stoczniowców. Wysiłki rządu, aby wszystkich umieścić w wirtualno-medialnym wszechświecie spełzają powoli na niczym. Rzeczywistość coraz bardziej skrzeczy i tylko telwizor pozostanie jedynym lekarstwem leczącym zbiorową depresję wywołaną rządami miłości ekipy ryżego trutnia

Ryży truteń

Od dawna krakałem, że Platforma to partia dużego biznesu, a to oznacza, że jest partią niepolskiego biznesu. Do tej pory żadne wydarzenie nie zmieniło mego poglądu, wręcz przeciwnie, każdy dzień przynosi fakty i wypowiedzi prominentnych "działaczy" tej partii, które upewniają mnie w jego prawdziwości. Nie mogę już wręcz oglądać tego "ryżego" trutnia. Zastanawiam się tylko, jak ludzie mogą niepamiętać tego, co ujawniła niesławna posłanka Sawicka. Przecież to, co proponują Tusk i Kopacz to, dokładnie to samo, o czym zwierzała się swego czasu "święta" Beata agentowi CBA.

Podobno mamy kryzys i rząd w ramach walki z nim postanowia zaciskać pasa. Tu i tam wykrawa kawały z budżetu ministerstw, tu i tam zabiera pieniądze przeznaczone na inwestycje i programy (między innymi naukowe i edukacyjne). Ale jeśli chodzi o prywatyzację służby zdrowia, to oczywiście 3 miliardy z haczykiem się znalazły. Według Sawickiej scenariusz kręcenia lodów polegać ma na:

przekazaniu samorządom terytorialnym szpitali w ramach komercjalizacji służby zdrowia.
Samorządy przejąwszy prawa właścicielskie przekazuja lokalnym grupom "biznesmenów" szpitale lub pozostałość po nich - działki lub budynki.
Przekazanie polega na sprzedaży wyżej wymienionych dóbr za symboliczną złotówkę wraz z rozliczeniem wewnątrzgrupowym z niesymbolicznych milionów.
Na naszych oczach bezczelnie realizowany jest pierwszy punkt scenariusza. Tusk i Kopacz wydają publiczne pieniądze na ten przekręt. Nie mam nic przeciwko prywatnej służbie zdrowia. Jeśli jakaś grupa finansowa chce w nią inwestować, to niech buduje szpital, niech kupuje wyposażenie i niech na swej inwestycji zarabia. Ale nie mogę się zgodzić z filozofią przekazywania publicznego mienia grupom, które nic nie inwestują, tylko dzięki politycznym koneksjom je przejmują, w zasadzie za darmo.

Druga sprawa, to zapowiedzi Tuska w sprawie "pomocy" w spłacie kredytów hipotecznych. Chciałbym bardzo wiedzieć ilu robotników z Ostrowca Świętokrzyskiego lub innych zagrożonych bankrutctwem zakładów wzięło kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich. Czy nie ma już niezależnych dziennikarzy, którzy zadali by temu bezczelnemu ryżemu trutniowi to pytanie. Wszyscy przyjmują za dobrą monetę te obiecanki dla ludzi "młodych, wykształconych z wielkich miast". Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, że ta chciwa banda zatroszczy się tylko o siebie i swoich bogatych popleczników, a nie o Polskę!

IPN i ja

Przeszło dwa lata temu przyszła mi do głowy niewesoła myśl, że jeśli nadal będzie trwać tryumfalny pochód autorytetów „moralnych” pokroju Geremka, Wałęsy, Bartoszewskiego i im podobnych, to niedługo nastanie czas, gdy działalność IPN zostanie zupełnie sparaliżowana. Myśl ta przezwyciężyła moje wrodzone lenistwo i postanowiłem wypełnić odpowiednie papiery, aby dowiedzieć się, dlaczego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku (strasznie historycznie to brzmi) nie mogłem wyjechać na żadne stypendium naukowe. Za każdym razem okazywało się, że mój paszport służbowy (a taki miał każdy naukowiec wyjeżdżający za granicę, bowiem nie można było wyjeżdżać na paszport prywatny) jest w depozycie MSW i nic nie można zrobić w tej sprawie. Bardzo mądrze i tajemniczo to brzmiało, a efektem praktycznym tego zjawiska było pozbawienie mnie możliwości wyjazdów naukowych.

Budynek IPN we Wrocławiu stoi na uboczu, z dala od zgiełku ulicy. Gdyby nie zamurowane okna i kilka kamer pilnujących wejścia, można by pomyśleć, że jest to budynek mieszkalny. W środku znajduje się mała poczekalnia i uprzejmy strażnik zajęty rozwiązywaniem krzyżówek. Poproszono mnie o dowód osobisty i wyjaśnienie, po co tam przybyłem. Po kilku minutach wygodnego oczekiwania zjawiła się młoda dama i wprowadziła mnie do małego pokoiku ze stołem i dwoma krzesłami.

Po przeprowadzeniu ze mną krótkiego interview i wypełnieniu kilku formularzy, dowiedziałem się, że spełniam odpowiednie kryteria i mogę ubiegać się o wgląd w akta w mojej sprawie.

Dwa lata cierpliwie czekałem na jakiekolwiek wieści. I doczekałem się. Poleconym przyszło zawiadomienie, że zapraszają mnie tego to a tego dnia - o takiej to a takiej godzinie. Poszedłem więc.

Po przejściu tych samych procedur, poprowadzono mnie do biblioteki, gdzie jeszcze bardziej młoda dama wręczyła mi teczkę z dokumentami o mnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem jedynie formularze paszportowe, które swego czasu tak starannie wypełniałem. I nic poza tym?

Nie, jest jeszcze jakieś jedno, jedyne pismo. Z MSW do odpowiedniego wydziału PAN.

W odpowiedzi na wasze pismo z dnia xxx, .sygnatura yyy postanawiamy paszport służbowy obywatela Fluxona przekazać do depozytu MSW. Podpisano płk.mgr Iksiński-kierownik wydziału.

Pytam młodą damę, a gdzie pismo, na które odpowiada ów pułkownik magister. Nie ma - słyszę w odpowiedzi. No cóż, szkoda - myślę ze smutkiem.

Ale zauważam, że odpowiedź pułkownika magistra usmarowana jest czarnym flamastrem cenzora. Co tutaj było? Pytam młodą damę. To jakieś dopiski jakichś towarzyszy z PZPR - odpowiada. Czemu zatem pułkownik magister nie jest zamalowany, a tożsamość owych towarzyszy jest ukryta? Znowu pytam. Bo ten pułkownik to był pracownikiem MSW, a ci towarzysze, to osoby prywatne, dlatego ich tożsamość ukryłam - słyszę w odpowiedzi. Jak pan chce poznać ich nazwiska, to musi pan wypełnić odpowiedni formularz i po pewnym czasie wrócić z powrotem.

Odpowiedziałem, że już tego nie zrobię. Szkoda mego czasu.

Zimny pot wystąpił na me plecy a w mózgu zalęgła się furia, lecz po chwili opanowałem emocje. Co taka młoda osoba może wiedzieć o tamtych czasach? Dla niej to „jacyś” towarzysze, jako osoby prywatne, mażą komentarze jak dzieci na "piśmie" pułkownika magistra - naczelnika wydziału.

Podziękowałem i ze smutkiem opuściłem IPN i rozczarowaną młodą damę.

Choć bardzo cenię IPN, i to, co się w nim robi, w głowie słyszałem szept:

Smutno mi, Boże! - Dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą;
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą...
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze,
Smutno mi, Boże!

stulecie meteorytu tunguskiego

Dzisiaj, 30 czerwca 2008, mija dokładnie 100 lat od momentu fascynującego zdarzenia, do którego doszło w 1908 roku na terenie środkowej Syberii, nad rzeką Podkamienna Tunguzka, w okolicy jeziora Bajkał. Około godziny 7 rano nastąpił tam potężny wybuch w atmosferze, najprawdopodobniej na wysokości 5-10 kilometrów. Powstała w jego wyniku fala uderzeniowa powaliła dzrewa w promieniu 40 kilometrów. Błysk eksplozji widoczny był w promieniu 1500 a słyszany w promieniu 4500 kilometrów.

Pierwsze badania okolicy wybuchu przeprowadzono dopiero w 1927 roku. Sowiecka Akademia Nauk zorganizowała wyprawę pod kierownictwem prof. Leonid Kulika.

Kulik założył, że na Ziemię spadł olbrzymi meteoryt składający się z żelaza i niklu. Niestety badania przeprowadzone podczas pierwszej wyprawy, jak i następnych, nie potwierdziły tej hipotezy. Nie znaleziono krateru po uderzeniu

Do dzisiaj nie wiadomo co naprawdę wtedy zaszło. Najbardziej prawdopodobną jest hipoteza o uderzeniu w Ziemię kawałka jądra lodowej komety lub kamiennej asteroidy o wielkości około 60 metrów, czyli wymiarów sporego wysokościowca.

W 1997 roku włoska wyprawa z Uniwersytetu Bolońskiego badała dno jeziora Czeko, które znajduje się w odległości około 5 kilometrów na północ od przypuszczalnego epicentrum wybuchu. Kształt dna oraz próbki sugerują, że woda wypełniła krater powstały po uderzeniu.

Jezioro Czeko było badane przez wcześniejszą rosyjską ekspedycje. Rosjanie doszli jednak do wniosku, że powstało ono przed upadkiem meteorytu tunguskiego.

Do dziś zagadka ta nie została w pełni wyjaśniona.

Phoenix wykrył lód na Marsie?

Jak podaje dzisiejsze wydanie Nature lądownik marsjański Phoenix prawdopodobnie zaobserwował bryłki lodu w marsjańskiej glebie.

Cztery dni temu w okolicy marsjańskiego bieguna północnego Phoenix wykopał rów, w którym ukazały się połyskujące bryłki. W ciągu czterech następnych dni bryłki te zniknęły, co oznacza, że musiały być zbudowane z lodu a nie, na przykład, z soli. Naukowcy obsługujący tę misję uważają, że lód przeszedł przemianę fazową zwaną sublimacją, czyli z fazy stałej przekształcił się wprost w fazę gazową (parę wodną). Sole w takich warunkach fizycznych nie wykazują tej własności.

Miałeś chamie złoty róg

W latach minionych wielokrotnie próbowałem zadedykować pieśń Chochoła byłemu prezydentowi Lechowi Wałęsie, lecz czujni cenzorzy na "onecie" i "interii" wycinali poniższy tekst jako naruszający regulamin forum. Mam nadzieję, że na "salonie" panuje lepsze zrozumienie dzieł Wyspiańskiego.

Drogi Lechu-Bolku dedykuję Ci następujący fragment pieśni Chochoła, bo do ciebie się on odnosi:

Miałeś chamie złoty róg,

miałeś chamie czapkę z piór,

czapkę wicher niesie,

róg huka po lesie,

ostał ci się ino sznur,

ostał ci się ino sznur.

Phoenix wylądował

Dzisiaj o godzinie pierwszej w nocy czasu warszawskiego od orbitera Mars Odyssey oddzielił się lądownik Phoenix i miękko osiadł na Marsie . Jest to wyczyn nie lada, bowiem na 11 poprzednich prób lądownania na czerwonej planecie (USA, Rosja, Anglia) tylko 7 skończyło się powodzeniem.

System spadochronowo- rakietowy zastosowany przy lądowaniui Phoenixa różni się zasadniczo od poduszek powietrznych amortyzujących uderzenie użytych w przypadku Pathfindera, Opportunity i Spirit.

Phoenix kosztujący 457 mln $ i mający masę około 408 kg, po 10 miesiącach kosmicznej podróży runął w atmosferę Marsa z prędkością 12 000 km/godz. Opór gazu, który rozgrzał lądownik do 1440 stopni Celsjusza zmniejszył jednocześnie jego prędkość na tyle, że mogły rozwinąć się spadochrony hamujące. Na wysokości 800 metrów nad powierzchnią planety 12 silników rakietowych zmniejszyło prędkość opadania do 5m/godz. W tym czasie lądownik obrócił się ku Słońcu tak, aby jego baterie słoneczne mogły zacząć działać tuż po lądowaniu.

Miejsce lądowania Phoenixa jest najbardzie wysunięte na północ w porównaniu z wszystkim innymi misjami. Pathfinder, Opportunity i Spirit operują wokół marsjańskiego równika i są wyposażone w napęd kołowy, Phoenix jest stałą stacją osadzoną na trzech teleskopowych nogach i będzie prowadził badania gruntu w miejscu lądowania. A jest ono ciekawe z tego względu, że naukowcy spodziewają się znaleźć pod powierzchnią zestaloną wodę i ewentualnie jakieś ślady życia.

Nie obyło się też bez pokazu konkwistadorskiej pychy. W lądowniku umieszczono płytę miniDVD wykonaną ze specjalnego materiału przez Planetary Society , tak by trwała "wieczność". Umieszczono na niej kolekcję prozy i sztuki fantastyczno-naukowej oraz około 2500 nazwisk.

Marcinkiewicz został wreszcie właściwie "zagospodarowany"

"Kaziu , Kaziu zakochaj się" śpiewała Kucówna z Przyborą w Kabarecie Starszych Panów. No i Kazio zakochał się w PiS-ie. W czasie, gdy Kazio zakochany był w PiS-ie, twierdził, że gabinet cieni Platformy, to po prostu gabinet "cieniasów".

Niestety PiS nie odwzajemnił jego miłości. Ba, PiS ją odrzucił i Kazio - "Yes, Yes" -uporczywie długo szukał swego miejsca w polityce. W tak zwanym międzyczasie te tak złe Kaczory wysłały Kazia na kurs językowy do Londynu.

Fajny był to kurs, choć Kazio, jak sprawdzili dziennikarze niewiele nauczył się z języka Shakespeara, to za naukę dostawał niezły szmal z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju.

Gdy Kazio wrócił, znów posłuchał Kucównej z Przyborą i zakochał się, lecz tym razem w znienawidzonej przedtem Platformie.

A Platforma długo nie mogła się zdecydować w jaki sposób "zagospodarować" miłość Kazimierza. Na eksponowane stanowisko nie nadawał się, bo a nóż, a widelec, durne lemingi zakochają się w Kaziu, jak swego czasu bezmyślnie zakochały się w Olku.

W takiej sytuacji kędzierzawy Donek miałby z góry stracone szanse na prezydenturę. A wiadomo przecie, że w tym kraju wybory przeważnie wygrywają fircyki, które potrafię sprzedać tłumom swoją opaleniznę, modny krawat, niebieską koszulę, czy też opowieści o miłości i obietnice zrobienia dobrze wszystkim, tu i zaraz.

Jak się jeden stateczny trafił, to świętym obowiązkiem, czy to funkcjonariusza mediów, czy to leminga - "młodego wykształconego z dużego miasta", czy to leminga - emerytki, czy jeszcze durniejszego, starego leminga emeryta, było opluć, wyśmiać i nauroągać owemu.

No i wreszcie dziś wieczorem nastąpił przełom. Radosny TVN donosi, że Kazio zaczyna kablować na Prezydenta.

Kazio opowiedział prasie, że słyszał z trzech źródeł, że w 2005 roku prezydent, ówczesny elekt, prosił szefa ABW, aby podsłuchiwał i śledził uroczego Kazia. Podobno ów szef napisał sobie notatkę służbową z tego spotkania. Kazio jej nie widział, prasa jej nie widziała, ale pan Graś z Platformy, choć też nie widział, ani nie słyszał, jest święcie przekonany, że skoro media o tym piszą, to znaczy, że coś w tym musi być. Pan Graś jest także niesłychanie oburzony tym, że poseł Brudziński zachowuje się skandalicznie wyśmiewając rewelacje Kazia.

Ale my lemingi cieszymy się niezmiernie, że wreszcie Platforma znalazła właściwe miejsce dla uroczego Kazia. Został bowiem mianowany ministrem "czarnego PR"- oczywiście w gabinecie cieni Platformy.

Brawo Kaziu, na koniec okazało się, że to ty jesteś tym cieniasem.

Dżizas co za żenada!

Mam zwyczaj być z rana budzonym przez program pierwszy Polskiego Radia. Niestety dziś raczył mnie obudzić Lech Wałęsa dając wywiad na temat książki o nim, przygotowywanej przez historyków z IPN .

Dżizas, co za żenada!

Im starszy staje się ten człowiek, tym żałośniej wypada. Jego zachowanie nie jest już ani śmieszne, ani gorszące, staje się po prostu upiornym symptomem pogarszającej się kondycji psychicznej.



Na pytanie, co żałuje z przeszłości, Wałęsa odpowiada:

Nic, nic, z dużych rzeczy nic nie żałuję. Ja miałem pomoc z nieba, prowadziłem walkę idealnie, od 70 roku to właściwie ja toczyłem największy bój z bezpieką i z komunizmem. Nie z ludźmi, żeby było jasne, ja nie walczyłem z ludźmi, ja walczyłem z systemem, ucząc się, poprawiając i kończąc wreszcie – ku zaskoczeniu wszystkich – kończąc tę walkę.



Już pani Konopnicka opisała taki przypadek:

O większego trudno zucha, jak był Stefek Burczymucha, - Ja nikogo się nie boję! Choćby niedźwiedź... To dostoję!...



Wałęsa zawsze był śmiesznym megalomanem, ale teraz na prawdę uwierzył, że to Pan Bóg do niego dzwonił z radami, jak walczyć z komuną! A my prostacy dajemy wiarę pomówieniu, że to były rozmowy w gabinecie oficera prowadzącego.



Ślubowski pyta o agentów w jego otoczeniu, wymienia nazwisko Wachowski:

Nie, nie, Wachowskiego proszę wykluczyć, natomiast paru było i ja nawet wiedziałem, kto. I nawet ich nie wymieniałem, a korzystałem z ich pracy, no bo nie mogli się odkryć, musieli moją robotę wykonać, więc nawet dawałem im pracę.



Założę się o dolary przeciw orzechom, że wiem kogo miał na myśli "skarb naszej historii". I pewnie wkrótce dowiemy się o tym, tak jak dowiedzieliśmy się, że "mamy idiotę za prezydenta"



A jak ocenia skarbuś obecne rządy miłości w wykonaniu "Geniusza Andów", kawalera orderu "Słońca Peru"?

Wciąż mu łatki przypinają politycy typu Rydzyk, wciąż psują to, co on robi, w związku z tym musimy dać mu trochę więcej czasu.

Okazuje się, że to wredny Rydzyk psuje zbudowane autostrady i stadiony, a nienawistne Kaczory wprowadzają podwyżki na gaz i prąd, dotąd darmowo rozdawany przez "miłujących" naród.



A co Wałęsa ma do powiedzenia o polityce zagranicznej?

No tak, ale tutaj to prezydent robi te wszystkie afery, utrudnia i to on nie zdaje egzaminu, to on jest na inne czasy. I tak trzeba to widzieć. I rzeczywiście będziemy ponosić jeszcze parę... trochę szkód w różnym miejscu, aż wyczyścimy układ polityczny i tak personalnie, jak i programowo



Tak panie Lechu, mogę się zgodzić, że trzeba wyczyścić układ polityczny. Ale ten, któryś pan sam w pocie czoła tworzył wzmacniając lewą nogę. A co do pana, personalnie, to radzę znaleźć dobrego psychoanalityka, który panu powie:Kończ Waść, wstydu narodowi oszczędź!

Cały wywiad: http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/?id=14469

środa, 12 marca 2008

Idy marcowe

Od dawna zabierałem się do napisania o marcu owego słynnego sześćdziesiątego ósmego roku. Byłem wtedy uczniem klasy przedmaturalnej. Za rok miałem zostać studentem Uniwersytetu im. Bolesława Bieruta. Tegoż Bieruta, który przez dobrych kilkanaście lat był idolem „ofiar czystki antysemickiej”.


Obecnie na temat tej czystki tworzone są mity, które z prawdą historyczną niewiele mają wspólnego. Jak mity te oddziałują na młodych ludzi przekonałem się przeczytawszy taki oto fragmencik: (…)ale nadal tematem tabu jest stopień zaangażowania polskiego społeczeństwa w antysemickie wystąpienia w marcu 68 r.(…)


Prawda jest taka, że zaangażowanie społeczeństwa polskiego w tych wydarzeniach było żadne. Była to bowiem typowa sowiecka prowokacja - z wojną izraelsko-arabską w tle - która zakończyła się wielką kłótnią w komuszej rodzinie.


W 1967 roku na Bliskim Wschodzie miał miejsce blitzkrieg zwany wojną sześciodniową. Wojska Izraela rozgromiły w oszałamiającym tempie siły zbrojne Egiptu, Syrii i Jordanii. Zwycięstwo to było możliwe dzięki temu, że Izrael dysponował dokładnymi planami przeciwnika, a przeciwnikiem był w istocie sam ZSRR, bowiem to tak zwani „doradcy” sowieccy stworzyli strategię wojny z Izraelem. Po przegranej wojnie sowieci zorientowali się, że mają u siebie „piątą kolumnę”. Jak to u nich, w przypadku braku winnego zbrodni, wina spada na cały kolektyw i to kolektyw musi ponieść surową karę.


Wszystko co działo się w PZPR musiało mieć akceptację sowietów. Polscy komuniści nie mieli swobody działania, robili wszystko pod dyktando starszej siostry – KPZR i jej herszta, genseka. Dlaczego w Polsce sowieci postanowili ukarać „czerwonych” Żydów? Odpowiedź dał prof. Paczkowski w jednym z wywiadów radiowych. W szeregach PZPR panowała sprzyjająca temu atmosfera, panowały stosunki „korporacyjne”. Awansować w strukturach partyjnych mogli wyłącznie krewni i znajomi królika, a królikiem tym był klan byłych członków KPP. W partii wydatne kości policzkowe przegrywały z haczykowatym nosem. Blondyni przegrywali z brunetami.


W PZPR ścierały się dwa nurty: „partyzanci” pod przywództwem Mieczysława Moczara - ubeka i sowieckiego agenta i „syjoniści”, partyjni biurokraci niemający dobrze określonego przywódcy, ale za to potężne zaplecze intelektualne w osobach Adama Schafa, Zygmunta Baumana, Leszka Kołakowskiego i innych. Młodzieżową emanacją tej grupy byli tak zwani „komandosi” Jacka Kuronia i jego przybocznego – Adama Michnika. Łącznikiem między korporacją „syjonistów” i komandosami był Karol Modzelewski.


Awantura ze zdjęciem z afisza Dziadów w reżyserii Deymka, to nie był spontaniczny zryw lecz zaplanowana prowokacja polityczna. Według Andrzeja Mencwela, który był „komandosem” lecz potem ochoczo zeznawał o stosunkach panujących w tej grupie, to Karol Modzelewski usilnie wszystkich namawiał do zorganizowania jakiejś akcji protestacyjnej. Czy był to jego pomysł, czy przekazywał polecenie z góry? Kto to wie? W każdym razie okazja się nadarzyła i z niej skorzystano. Skorzystały obie zwalczające się grupy. I tak rozpoczęły się czystki w PZPR.


Kto na tych wydarzeniach stracił? Czy „syjoniści” wygnani z Polski? Z pewnością - tak! Strata ciepłych posad i prestiżowych stanowisk była na pewno bolesna. Ale na Zachodzie mieli oni zapewnione „miękkie lądowanie”. Otrzymywali natychmiastową pomoc organizacji międzynarodowych oraz żydowskich. Teraz jednak są przedstawiani jako główne ofiary tamtych wydarzeń. A to jest nieprawda. Prawdziwymi ofiarami była polska młodzież i polska inteligencja, polska nauka i kultura.


Strajki studenckie na uczelniach miały katastrofalny skutek. W samym Wrocławiu relegowano z uczelni około 1600 osób. Chłopaków wcielano do wojska i wysyłano do karnych kompanii. Wiele osób skazano po cichu na wieloletnie więzienia. Jednak głośnym na Zachodzie był tylko proces Kuronia, Michnika i Szlajfera. Wyrzucono z uczelni wielu pracowników naukowych, którzy poparli strajki. Nauka polska na skutek tej pacyfikacji została opanowana przez oportunistów i ludzi o wątpliwej kondycji moralnej. To wtedy ukuto termin „docent marcowy” albo „docent z ustępu”, bo wprowadzona ustawa o szkolnictwie wyższym przewidywała w jakimś tam ustępie jakiegoś tam paragrafu, że ludzie zasłużeni dla partii mogą otrzymać stanowisko docenta nie mając habilitacji.


Polska poniosła jeszcze jedną poważną stratę. To właśnie wtedy z „komandosów” wykrystalizowały się lewicowe, trockistowskie elity, których kosmopolityczna i w gruncie antypolska działalność zatruwa do dzisiaj nasze życie publiczne. To oni, podstępnie zmieniając przegraną wtedy batalię o „socjalizm z ludzką twarzą” na walkę o niepodległość i prawa człowieka, przyłączyli się do masowego ruchu jakim była „Solidarność”. Dzięki sprytnym machinacjom zdystansowali innych działaczy niepodległościowych i przy okrągłym stole ustalali warunki przejęcia władzy od komunistów.


To oni opanowali media i sterują teraz zbiorową wyobraźnią czytelników, słuchaczy, widzów. To oni wypaczają historię i działają ręka w rękę z „przedsiębiorstwem holocaust”. To w końcu nieprzypadkowo teraz wydano książkę Grossa i nieprzypadkowo teraz chcą automatycznie przywracać obywatelstwo polskie wszystkim emigrantom marcowym. Przywracać bez pytania o to czy ktoś ma na to ochotę. Zbrodniarze komunistyczni tacy jak brat Michnika czy Wolińska teraz będą mogli demonstracyjnie, w świetle kamer, odmówić przyjęcia obywatelstwa kraju antysemitów. I o to właśnie im chodzi.